Wspomnienia więźnia politycznego – Krzysztofa Czerwińskiego.
Krzysztof Czerwiński urodził się 29 września 1927 roku w Niedziałkach gmina Rytwiany, powiat Sandomierz. Miał 10 lat gdy wybuchła II wojna światowa, był wówczas jeszcze za młody by działać aktywnie w partyzantce tak jak jego starszy brat. Uczęszczał natomiast do szkoły w ramach tajnego nauczania. Po zakończeniu II wojny światowej uczył się w Państwowym Liceum i Gimnazjum Koedukacyjnym w Staszowie (woj. świętokrzyskie), w której w latach 1948-1949 działała niepodległościowa organizacja „Młode Wojsko Polskie“ (MWP). Jesienią 1948 roku, za namową kolegi, postanowił wstąpić w jej szeregi.
Młode Wojsko Polskie powstało z inspiracji Jerzego Lachowskiego 16 kwietnia 1948 roku. Jej członkami byli harcerze Męskiej Drużyny im. Tadeusza Kościuszki w Staszowie i uczniowie miejscowego Państwowego Liceum i Gimnazjum Koedukacyjnego (głównie z gimnazjalnej klasy XI „a”). Przynależność do organizacji następowała z chwilą złożenia przysięgi na ręce Komendanta, w obecności osoby wprowadzającej.
Rota ślubowania, napisana przez Jerzego Lachowskiego, komendanta, brzmiała: „Ja, członek Organizacji Młode Wojsko Polskie przysięgam, w obliczu Boga i Ojczyzny, że będę przez całe życie wiernie walczył o niepodległość Ojczyzny i dobro narodu polskiego, przestrzegając zasad równości, wolności i braterstwa, oraz że będę wykonywał solidnie wszystkie znane mi obowiązki, wystosowane przez Dowództwo MWP, a w razie złamania przysięgi zasłużę choćby na najcięższą należną mi karę. Tak mi dopomóż Bóg i święty Krzyż!“
Młode Wojsko Polskie było niezależną od nikogo organizacją polityczno-militarną. Ani jeden z jej członków nie przeszedł specjalnego szkolenia, byli po prostu uczniami którzy chcieli działać i, jak się później okazało, w konspiracji popełnili również szkolne błędy. MWP skupiało 30 członków (głównie w wieku 18-20, ale byli też młodsi), z których każdy miał pseudonim. Była to organizacja o charakterze antyustrojowym, i tak na przykład pod koniec roku szkolnego 1947/1948 jej członkowie dokonali zniszczenia portretów przywódców komunistycznych, wówczas obowiązkowo wywieszanych w salach lekcyjnych, odbierali broń milicjantom, dokonali zamachu na kasjera Gminnej Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej w Oględowie w celu zdobycia funduszy na rozwój małej poligrafii oraz działalność konspiracyjną. Organizacja ta prowadziła działalność przez 19 miesięcy, tj. do 21 listopada 1949 roku. Dnia 13 listopada 1949 r. po jednym z ćwiczeń w zakresie posługiwania się bronią, zginął od kuli 20-letni wówczas, Jerzy Lachowski. Podczas czynności dochodzeniowo-śledczych funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej natrafili na skrupulatnie prowadzone przez Lachowskiego archiwum organizacji, a także broń i pieniądze. Zawarte tam szczegółowe dane pozwoliły w krótkim czasie zdekonspirować całe MWP i ustalić lub potwierdzić tożsamość jej członków. Wkrótce większość zaprzysiężonych została zatrzymana przez Urząd Bezpieczeństwa.
W nocy z 20/21 maja 1949 roku członkowie MWP, wśród nich także Krzysztof Czerwiński zostali aresztowani przez UB, przewiezieni do Sandomierza, gdzie w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego byli poddani śledztwu i następnie więzieniu w sandomierskim zamku. Za podejmowanie działań na rzecz obalenia ustroju PRL, przynależność do nielegalnej organizacji, dopuszczenie się zamachów na urzędników państwowych oraz gromadzenie broni palnej działacze MWP zostali skazani 21 czerwca 1950 roku przez kielecki sąd rejonowy na kary pozbawienia wolności od 2 do 15 lat. Krzysztof Czerwiński usłyszał wyrok pięciu lat więzienia i pozbawienia praw obywatelskich na okres lat trzech. Podstawą prawną wyroku był Dekret z 13 czerwca 1946 roku o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa. Karę więzienia odbywał w zakładach karnych w Rawiczu i w Strzelcach Opolskich, a dokładniej mówiąc obozie pracy, który znajdował się w pobliskim kamieniołomie.
Zdjęcie więzienne i fragment kartoteki Krzysztofa Czerwińskiego.
(źródło: Czerwiński K., Kamienie wracają nocą. Wspomnienia więźnia politycznego z okresu stalinowskiego, Kraków 2014.)
Zarys historii strzeleckiego więzienia opisywałem już na łamach tego bloga i dostępny jest on tutaj: https://historianbloog.blogspot.com/2018/04/strzeleckie-wiezienia-cz1-zakad-karny.html
Kiedy w styczniu 1945 roku Strzelce (wówczas jeszcze Gross Strehlitz) zostały zajęte przez wojska radzieckie, w więzieniu tym funkcjonował przez krótki czas polowy punkt przyjęcia jeńców, przy 21. Armii 1. Frontu Ukraińskiego. Jednostki tego rodzaju miały charakter przejściowy. Z nich właśnie kierowano jeńców – przez punkty zborne – do frontowych obozów przejściowo – przesyłowych, skąd następnie przewożono ich w głąb ZSRR.
Jednak pierwszym miejscem odosobnienia administrowanym przez polskie władze był mniejszy z dwóch wykorzystywanych przez Niemców zakładów penitencjarnych, który przed II wojną światową pełnił funkcję aresztu i zlokalizowany jest do dziś przy ul. Klonowej. Zarys historii tej jednostki dostępny jest tutaj: https://historianbloog.blogspot.com/2018/04/strzeleckie-wiezienia-cz2-zakad-karny.html?m=1
Zostało tam zorganizowane więzienie, w którym początkowo osadzano osoby zatrzymane przez miejscowy PUBP (Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego), a zapewne także przez Komendę Powiatową Milicji Obywatelskiej (KP MO). Jest wielce prawdopodobne, że już w chwili przejmowania poniemieckiego aresztu mogła zapaść decyzja o przyszłym wykorzystaniu do celów penitencjarnych większego obiektu znajdującego się przy ul. Karola Miarki. Obiekt ten został przekazany w zarządzanie władzom polskim dnia 7 grudnia 1945 roku. Początkowo podlegało ono Wydziałowi Więzień i Obozów WUBP w Katowicach, przemianowanemu latem 1946 roku na Wydział Więziennictwa. 29 stycznia 1946 roku włączono ją do grupy więzień karnych (centralnych), nad którymi nadzór sprawował formalnie Departament Więzień i Obozów MBP (Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego). Kierownictwo szczebla centralnego, jak i kierownictwa wojewódzkiego przypisywały szczególne znaczenie jednostkom działającym w Strzelcach Opolskich. Wynikało to najpewniej z ich łącznej pojemności (w 1952 roku przebywało w nich jednocześnie aż 4000 skazanych) i szczególnego znaczenia (więzienia izolacyjne oraz ośrodek, którego produkcja miała przyczynić się do rozwoju i powojennej odbudowy zniszczonego kraju).
W Strzelcach Opolskich dominującą pozycję nieodmiennie miała najstarsza i największa spośród tutejszych jednostek - CWK (Centralne Więzienie Karne), przemianowane najpierw w 1953 roku na Więzienie Karne nr 1, a w 1955 roku na Centralne Więzienie (CW).
Zainteresowanym szczegółową historią strzeleckiego więzienia okresu stalinowskiego polecam publikację pana Stefana Białka pt. "Carcer inferior. Zakłady karne Strzelec Opolskich w systemie represji stalinowskich (1945-1954)". Książka została wydana w 2016 roku przez oddział Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu.
Ośrodek Pracy Więźniów Wapienniki.
Zarys historii Więziennych Ośrodków Pracy znajdujących się na terenie Strzelec Opolskich przedstawiłem już kilka lat temu na łamach tego bloga, dostępny jest on tutaj:
https://historianbloog.blogspot.com/2018/04/strzeleckie-wiezienia-cz3-wiezienne.html?m=1
Na początku lat pięćdziesiątych XX wieku naczelnikowi CWK (Centralne Więzienie Kryminalne) w Strzelcach Opolskich podlegał oprócz WKŚ (Więzienie Karno-Śledcze) nr II również OPW (Ośrodek Pracy Więźniów). Jednostka ta była początkowo określana w dokumentacji CWK jako Ośrodek Pracy Wapienniki. Zlokalizowano ją przy ul. Matejki, w bezpośrednim sąsiedztwie dworca kolejowego.
Ośrodek Pracy Więźniów został stworzony, aby rękoma osadzonych zwiększyć wydobycie wapienia z miejscowego kamieniołomu oraz produkcję wapna przez strzeleckie Zakłady Wapiennicze, powstałe wskutek przejęcia przez polskie władze majątku poniemieckiego przedsiębiorstwa. Również komunistyczne władze przywiązywały duże znaczenie działalności OPW w okresie intensywnej odbudowy państwa ze zniszczeń wojennych.
Ośrodek ten powstał na początku marca 1950 roku, ale swoje zadania zaczął wypełnić dopiero w drugim kwartale tegoż roku. Początkowo przewidywano, że w tym nowo powstałym ośrodku będzie przebywało od 500 do 700 więźniów. Jednak już we wrześniu 1950 r., w trakcie jego dalszej budowy planowano, że docelowy stan przebywających w nim więźniów produkcyjnych wyniesie 2200 osób.
W drugiej połowie lutego 1951 roku OPW w Strzelcach Opolskich zaczął funkcjonować jako zupełnie samodzielny zakład karny.
Ochronę jednostki od strony zewnętrznej zapewniali oddelegowani w tym celu żołnierze 15. Pułku KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego) stacjonującego w Prudniku. W sierpniu 1950 roku było ich sześćdziesięciu. Ośrodek był już wówczas wyposażony w wieżyczki obserwacyjne (prawdopodobnie pozostałość po niemieckim obozie pracy), na których zamontowano ruchome reflektory. Na posterunkach wewnętrznych służbę pełniło zaledwie siedmiu strażników więziennych. Początkowo było jedynie stu osadzonych. W miesiącach czerwcu i lipcu 1950 roku liczba ta wzrosła do 600 więźniów, z których 400 pracowało przy produkcji. Reszta pracowała przy przedsięwzięciach inwestycyjnych i zadaniach gospodarczych na terenie ośrodka. Nadzór techniczny nad pracującymi więźniami sprawowali cywilni brygadziści, majstrowie i inni pracownicy Zakładów Wapienniczych. Od początku warunki zatrudnienia były bardzo złe, w kamieniołomie nie było niezbędnych maszyn, a więźniowie posługiwali się wyłącznie najprostszymi narzędziami. Administracja ośrodka starała się maksymalnie wykorzystać siły osadzonych, nie dbając o zapewnienie im podstawowych warunków bezpieczeństwa pracy, wyposażenie ich w ubrania robocze i środki ochronne. O przydatności do pracy na konkretnym stanowisku decydowali funkcjonariusze SW, brygadziści i grupowi. W najmniejszej mierze nie uwzględniano przy tym stanu zdrowia skazanych. Ośrodek ten funkcjonował najprawdopodobniej do końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
W 2014 roku ukazała się książka Krzysztofa Czerwińskiego „Kamienie wracają nocą”, w której opisał swoje wspomnienia jako więźnia politycznego z okresu stalinowskiego. Zanim ta książka powstała jej autor wraz z synem po 60 latach odwiedził miejsce dawnego obozu pracy w Strzelcach Opolskich – kamieniołom wapienia, w którym więźniowie mieli normę utłuczenia ponad 10 ton kamienia dziennie.
Poniżej prezentuję fragment jego wspomnień dotyczących pobytu w strzeleckim więzieniu.
„[...] Po przyjeździe do Strzelec Opolskich wyprowadzono nas z wagonów i kazano nam usiąść na zmarznietej ziemi. Siedzieliśmy bardzo zziębnięci i głodni, czekając na przybycie strażników z pobliskiego więzienia. Po dość długim oczekiwaniu wieczorem przybyli strażnicy z psami i w ich eskorcie poszliśmy do więzienia. Udało mi się dostać do celi z moim nowym znajomym – Józefem Kłąbem. W celi siedzieliśmy kilka dni. Niektórzy znów niecierpliwili się zbyt długim oczekiwaniem. Pytali, kiedy pójdziemy do ośrodka. Więźniowie odsiadujący kary w strzeleckim więzieniu mówili nam, że nie musimy się tak bardzo spieszyć, bo tam nie będzie dobrze. Myśleliśmy, że nam zazdroszczą, że będziemy mogli oddychać świeżym powietrzem, a oni zostaną w mrocznych celach.
17 stycznia nadszedł upragniony dzień. Wyprowadzono nas w samych drelichach, tak jak wyjechaliśmy z Rawicza i zaprowadzono do ośrodka pracy. Po przejściu do obozu na placu apelowym zorganizowano nam spotkanie z pracownikami ośrodka. Byli to funkcyjni więźniowie, jak również więźniowie brygadziści, będący najczęściej więźniami kryminalnymi. Jednym z nich był były komendant więzienia w Strzelcach Opolskich – Mizia. Został skazany na 12 lat więzienia (odsiedział tylko rok) za zamordowanie więźniów w miejscowym, podległym sobie zakładzie karnym. Sprawę zamordowania więźniów nagłośniła rozgłośnia Wolna Europa, dlatego Władze PRL zdecydowały się na proces komendanta. Uwięziony Mizia pełnił funkcję brygadzisty (cieszyli się oni bardzo złą sławą wśród osadzonych) i znów miał okazję znęcać się nad innymi, tym razem współwięźniami, pozostając w zażyłych stosunkach ze starymi kumplami. Był niedoścignionym wzorem dla innych skazanych, pełniących te funkcję.
Przydzielono nas do poszczególnych brygadzistów. Ten, do którego mnie przypisano, nazywał się prawdopodobnie Dydak. Zaprowadził nas do baraku, gdzie było dużo piętrowych prycz łączonych po dwie, z małymi odstępami między nimi. Na jednej spało dwóch więźniów. W baraku był też duży, żelazny piec do ogrzewania i suszenia zmoczonej odzieży. Jedzenie było jeszcze gorsze niż w więzieniu. W ośrodku istniała kantyna, ale była tam tylko droga żywność. Brakowało podstawowych produktów spożywczych, na przykład: chleba, cebuli, sera, mleka. Do pracy w kamieniołomie zostałem przydzielony do trzeciej zmiany. Jeden ze współwięźniów, który pracował w ośrodku dość długo, okręcił mnie prześcieradłem, a na nie włożyłem odzież więzienną, ponieważ nie dostaliśmy ciepłych ubrań.
Więźniowie zamieszkiwali trzy baraki. W kolejnych mieściła się biblioteka, świetlica, w której był też punkt sanitarny. Nigdy jednak nie widziałem tam żadnego lekarza.
Część produkcyjną stanowiła skała, trzy wapienniki. Więźniowie pracujący na skale nazywani byli skalnikami, na piecach wapiennych – piecowymi. Część usługowa składała się z obsługi wyciągów i hałdy. Zgodnie ze sztuką górniczą, najpierw powinna być zebrana pięciometrowa warstwa ziemi nad wapieniem. W praktyce wycinano jedynie drzewa, a wysadzenie skały razem z ziemią było niezwykle niebezpieczne. Pierwsze zetknięcie się ze wspomnianą skałą było wstrząsające. Na kilkudziesięciu stanowiskach, tak zwanych numerach, pracowali skalnicy. Norma wynosiła 17 wózków, czyli około 10 ton. Skalnik miał segregować urobek. Duży kamień był przeznaczony do miejscowych pieców kamiennych. Kamień kruchy wielkości dwóch pięści nazywany był cukrem. Kamień o szklistej budowie przeznaczony był do przemysłu chemicznego i nazywał się azot. Kamień drobny wielkości pięści i mniejszy zawożono do hut (topnik). Ziemia i margle wywożona była na hałdę. Mnie wraz z kolegą z ostatniego transportu przydzielono do skalników. Nowicjuszy nazywano pomocnikami. Zadaniem pomocnika było przyuczenie się do bycia samodzielnym ładowaczem (skalnikiem). Skalników obowiązywało wykonywanie normy. Jeżeli jej nie zrobili, to brano ich na następną zmianę, czyli doróbkę. Pracowało się bez względu na pogodę. Więźniowie byli wystraszeni i ślepo posłuszni zarówno funkcjonariuszom więziennym, jak i brygadzistom, a ci byli szczególnie nieprzychylni więźniom politycznym. Nie istniały podstawowe warunki sanitarne. W koszulach chodziło się aż do czasu, gdy uległy zniszczeniu. Czasem udawało się ją wymienić z więźniem, który wychodził na wolność. Ubrania były takie, jak w więzieniu: kalesony, drelichowa bluza, koszula, spodnie. Na nogach drewniaki i onuce. Pewnego dnia skradziono mi onuce, więc musiałem chodzić w mroźne dni bez nich. Było mi zimno, co gorsza obtarłem sobie stopy aż do krwi. Zwróciłem się do naszego brygadzisty zgłaszając, że nie mogę chodzić, ponieważ mam bardzo opuchnięte stopy. Kazał mi je pokazać, a wtedy roześmiał się, mówiąc do innych więźniów: „Pożałować go”. Na jego słowa jednogłośnie krzyczano „oooo!” - przeciwko mnie, by podlizać się brygadziście. Jednak po jakimś czasie ci sami więźniowi, zawstydzeni, przyznali mi się, że wówczas pogłupieli.
Zima – dla wszystkich pracujących na skale – była ciężką próbą życiową: brak odzieży ochronnej, zimno, dłonie odmarzały się, skóra na palcach pękała. Podczas dużych opadów strugi deszczu ciekły nam po nogach. Warunki pracy nie spełniały w minimum stopniu zasad BHP. Pracowało się przy skale wapiennej wysokiej na około 20 metrów, bez kasków. Nawet najmniejszy kamyczek spadający z góry groził śmiercią. Pracę w skale rozpoczynałem jako pomocnik. Przydzielono mnie do skalnika Łojowskiego, więźnia politycznego, który był od dłuższego czasu skalnikiem. Wykonywał stale normę i dlatego przydzielono mu pomocnika. Oszczędzając mnie, mówił: „Nie przejmuj się tą robotą, widzę że nie jesteś do niej stworzony”. Przez okres dwóch tygodni przyuczałem się do roli skalnika.
Po upływie miesiąca komendant zrobił zebranie z więźniami ostatniego transportu. W krótkim wstępie powiedział: „Zapoznaliście się z pracą w kamieniołomie. Dlatego niektórzy z was dostąpią zaszczytu zostania skalnikiem. Jeżeli będziecie rzetelnie pracować, zostaniecie odpowiednio wynagrodzeni”. Wśród tych, co dostąpili tego „zaszczytu” znalazłem się również i ja. Na drugi dzień brygadzista zaprowadził mnie na nowe stanowisko pracy, które znajdowało się na samym końcu, po lewej stronie skały, patrząc od strony drogi. Wręczając mi blaszane numerki, które należało zamieścić do ładowanych wózków, brygadzista pouczył mnie, że skończyła się bumelka i muszę wziąć się solidnie do pracy. Do pomocy dostałem kolegę z organizacji. Wspólnie z wielkim trudem udało nam się wykonać pół normy. Kolega dopingował mnie do intensywnej pracy, mówiąc: „Bo mogą nas wygonić na doróbkę” („doróbka” oznaczała dodatkową pracę jako karę za niewykonanie obowiązującej więźnia bardzo wysokiej normy).
Mieliśmy szczęście, ponieważ na razie brygadzista z tego powodu nie robił nam krzywdy. Po dwóch tygodniach utraciłem pomocnika. Kolega został haśplowym (czyli pracownikiem obsługującym wyciąg) na dolnym podeście. Władze ośrodka zaostrzyły rygor wobec tak zwanych bumelantów. Skalników, którzy nie wykonywali normy zmuszali do pracy na następnej zmianie. Normy nie byłem w stanie wykonać z dwóch obiektywnych powodów. Choć moja lewa ręka była sprawna po wypadku, jednak nie mogłem podnosić nią wielkich ciężarów. Po drugie wydobycie urobku zależało w znacznym stopniu od warunków wydobycia (tak zwanego brania).
Prawie nie było dnia bez wypadków przy pracy. Najczęstszą przyczyną tragicznych zdarzeń były osuwające się kamienie po wysadzeniu skały. Kamienie zmieszane z ziemią, opady deszczu, śniegu, mróz powodowały zamarzanie całego odcinka wysadzanej skały. W miarę, gdy skalnicy w trakcie pracy zbliżali się do skały, zagrożenie wzrastało. W dni słoneczne, kiedy słońce mocniej zagrzało, odłamki skał spadały w dół, często raniąc pracujących skalników. Najbardziej narażeni na urazy byli przodownicy pracy. Pochłonięci swoim zajęciem, nie zwracali uwagi na elementarne niebezpieczeństwo.
W zamian za ryzykowaniem życiem brygadzista chwalił ich i dawał dodatkową chochlę zupy podczas posiłków. Chwalono ich również w gazetkach. Jednym z najbardziej pracowitych przodowników był Kaziu Biela. Wykonywał on prawie dwie normy przy wydatnej pomocy brygadzisty, który posyłał mu pomocników, pilnując, by miał zawsze dobre warunki do pracy. Pewnego razu wróciliśmy z pracy po godzinie 22, wszyscy położyli się spać na pryczach i prawie wszyscy natychmiast zasypiali. Około północy jeden z kolegów przypadkowo obudził się i zobaczył na taborecie skulonego Bielę. Zaalarmował kolegów, gdyż pomyślał, że ten zasłabł. Zapytali go, czemu nie położył się spać. Odpowiedział bardzo słabym głosem: „Chłopaki, wsadźcie mnie na pryczę”. Nie miał siły wejść samodzielnie. Takich skalników jak Biela było kilkunastu na naszej zmianie. Przeważnie byli to ludzie ze środowiska chłopskiego, robotniczo-chłopskiego, często z ograniczonymi horyzontami intelektualnymi. Imponowało im, że brygadzista się z nimi witał, że chodzili na nieradzieckie filmy, bo bumelanci (niewywiązujący się z obowiązków) nie mieli takich przywilejów. Chodzenie na filmy radzieckie było obowiązkowe. Jednak większość bumelantów nie korzystała z tego dobrodziejstwa, mówiąc, że nie są godni dostąpić takiego zaszczytu.
Natomiast w bibliotece ośrodka więziennego można było pożyczyć tylko dzieła Marksa, Engelsa i podobnych. Myślano, że literatura przyczyni się do wychowania wrogów PRL na lojalnych obywateli. Po wypożyczeniu kilku dzieł zrezygnowałem z korzystania z biblioteki. Czasami, po zakończeniu pracy, wieczorem, prowadzono rozmowy na różne tematy. Sprzeczano się na przykład, czy zabitą świnię należy oparzyć wrzątkiem, a później skrobać z sierści, czy – jak mówili ludzie zamieszkujący wschodnie tereny – opalać nad ogniskiem. Inny temat dotyczył tego: czy koń ciągnący wóz powinien być między dwoma dyszlami, czy też jeden dyszel jest wystarczający? Opowiadano też jakie są zwyczaje w różnych rejonach kraju. Jeden z szaraczkowej szlachty z Mazowsza wspominał jak wyglądała noc poślubna nowożeńców. Pan młody mówił w łożu do swej żony: „Niech woli pozwoli, nie z woli rozpusty, ale z woli zachowania ludzkiego plemienia swojego przyrodzenia”. Małżonka odpowiadała: „W imię Ojca i Syna, niech waćpan zaczyna”. Na drugi dzień matka zabijała gęś lub indyka, a z braku tych ptaków – koguta. Prześcieradło moczono we krwi, a następnie wychodzono przed dom i pokazywano je – dowód skonsumowania małżeństwa. Licznie zebrani znajomi byli zapraszani na przyjęcie. Innym razem więźniowie dyskutowali na temat Świadków Jehowy. Zabrałem głos i popisałem się dokładną wiedzą na temat tej sekty (którą wyniosłem ze szkolnych lekcji religii). Zdumieni słuchacze zapytali, skąd znam zasady wiary Świadków Jehowy. Zażartowałem, że byłem ich biskupem. Później w świetlicy ktoś mnie zaczepił i zapytał, czy porozmawiamy o Biblii. Zdziwiłem się, skąd mu to przyszło do głowy. Odpowiedział, że jest taki sam jak ja. Później od przyjaciół dowiedziałem się, że już znacznie wcześniej uważali mnie za jehowę (tym bardziej, że nie przeklinałem), dziwiono się tylko, że w tak młodym wieku zostałem biskupem.
Takie rozmowy prowadzone w małym gronie były psychicznym odpoczynkiem od ówczesnej rzeczywistości. Pozwalały, choćby na chwilę, zapomnieć o męce i realiach ciężkiego więzienia.
Roboty w ośrodku były bardzo zróżnicowane. Obok bardzo ciężkich („na skale”, „na piecach”), wymagających dużego wysiłku, były też prace łatwiejsze. Do nich należała praca na hałdzie. Zimową porą pracownicy siedzieli w baraku, grzejąc się przy żelaznym piecu, wychodząc tylko wtedy, gdy przyjechał transport z hałdą (ziemią). W ciągu jednej szychty mogli chodzić do wysypywania wózków najwyżej 10 razy. Ziemia sama leciała w dół. Praca ta w stosunku do innych była dosyć bezpieczna. Dobry żywot w ośrodku mieli także haśplowi, na dolnym i górnym podeście. Czasami tylko (na dolnym podeście) groziło im niebezpieczeństwo, gdy urwał się transport (około 13 wózków). Wówczas pędził z zawrotną prędkością po długiej i stromej pochylni. Z chwilą, gdy wózki znalazły się na płaskim podeście, cały transport fruwał w powietrzu, a kamienie z dużą siłą leciały we wszystkich kierunkach. Aby zapobiec takim wypadkom, na końcu transportu umieszczano tak zwanego psa – był to kawał grubej blachy umieszczony na ostatnim wózku. W razie urwania się z liny transportu, wózki wykolejały się na skutek zahaczenia „psa”, będącego rodzajem prymitywnego bezpiecznika. Na górnym podeście takich wydarzeń nie było. Jedną z atrakcyjniejszych prac było jeżdżenie kolejką wożącą urobek na hałdę. Bardzo dobrą robotą było zdejmowanie marek (blaszek z oznakowaniem) z wózków. „Markowy” wspomagał się kilkoma pomocnikami, którzy pomagali mu w liczeniu i segregacji marek. Przy tym zajęciu pracowało kilku krakowskich studentów. Trzymali się razem, a brygadzista szanował ich nawet jeszcze bardziej niż przodowników pracy. Korzystali ze wszystkich przywilejów dostępnych dla więźniów. Byli schludnie ubrani, co bardzo kontrastowało z wieloma pracownikami ośrodka. Nie posądzam ich o współpracę, ponieważ raczej z nikim poza brygadzistą nie rozmawiali. Przypuszczam, że rodzice przekupili władze ośrodka. Tak zrobiła matka mojego kolegi, która załatwiła synowi pracę na, jak mówiono, „haśplu” (było to urządzenie wyciągające wózki na pochylni). Zwykli więźniowie bardzo różnili się ubiorem od tego arystokratycznego, uprzywilejowanego klanu. Ja i bardzo dużo moich kolegów na swoich ferszalunkach (było to jednocześnie ubranie robocze i więzienne) mieliśmy białe, około dziesięciocentymetrowe pasy, jeden na plecach drelicha, dwa po bokach spodni. Właśnie te pasy oznaczały naszą najniższą pozycję w obozowej hierarchii.
W zimowe dni i noce życie, a raczej wegetacja w ośrodku pracy, było ustawiczną walką o przetrwanie. Podstawowym problemem było zmuszanie do nadmiernego wysiłku przy bardzo surowym represjonowaniu tych, którzy wysiłkowi temu nie byli w stanie sprostać. Należy również zaznaczyć, że więźniowie ośrodka nigdy nie byli badani przez lekarza. O przydatności do pracy decydowali: funkcjonariusz więzienny, jak również brygadzista, któremu podlegał dany więzień. Źle dostosowane ubranie do warunków zimowej pogody oraz głód przyczynił się do apatii, zobojętnienia. Więźniowie przypominali roboty nieczułe na wyzwiska i chamstwo brygadzisty. Szczególnie przeżywali to ludzie, którzy na wolności nigdy nie pracowali fizycznie. Skalnicy w czasie mrozu lub innych niekorzystnych warunków atmosferycznych pracowali przy górotworze – miejscu powstałym po usunięciu zamarzniętej warstwy ziemi, ładując mokre kamienie na wózki i koleby. Mroźne powietrze powodowało, że pracujący bez rękawic mieli popękaną skórę na dłoniach, a najbardziej uszkodzone i obolałe były przemarznięte palce, z których płynęła krew.
Przywilejem więźniów było to, że raz w miesiącu mogli ich odwiedzić rodzice i najbliżsi. Pomieszczenie do widzeń było dość małe. Między dwoma murkami o wysokości 1,5 metra krążyli funkcjonariusze. Z jednej strony rodzice, z drugiej więźniowie. Miejsca było tak mało, że ludzie stali obok siebie i rozmawianie było bardzo utrudnione. Czasami jednak spotkania miały bardzo przygnębiający przebieg. W połowie lutego przyjechał do mnie na widzenie ojciec. Prosił, bym mu pokazał dłonie. Kiedy je zobaczył odmrożone, sine, mocno spękane, z zaciekami krwi, rozpłakał się jak małe dziecko. Ojciec był rzemieślnikiem, zdawał sobie sprawę, jak bardzo ważne są ręce w każdej pracy, szczególnie fizycznej i to w kamieniołomie.
W drugiej połowie lutego złapano złodzieja onuc. Brygadzista ogłosił, że są one do odebrania. Zgłosiłem się ucieszony, że zacznę wygodnie chodzić, będzie mi ciepło w nogi i przestanę szukać papieru, by okręcać stopy. Moi przyjaciele powiedzieli, że źle robię, bo cały złodziejski klan stanie przeciwko mnie. Przekonałem się o tym wkrótce, gdy poszedłem do umywalni, w której była też ubikacja. W pewnym momencie zrobiło się ciasno wokół mnie, a z mojego ramienia zniknął ręcznik, ktoś go ukradł. Zupa na obiedzie była złej jakości, bowiem więzień wydający posiłki był nieuczciwy i dawał mi najgorsze porcje. Nawet gdyby w zupie był tylko kartofel, to mógł on go dać temu, komu chciał. Moje posiłki od czasu „podpadnięcia” złodziejom stały się jeszcze gorsze.
Złodzieje poznawali się po czarnej kropce wytatuowanej pod okiem albo też między kciukiem a drugim palcem. Ale najważniejszym znakiem rozpoznawczym była grypsera. Więzień posługujący się takim zakodowanym, więziennym slangiem, kiedy spotkał podobnego do siebie, od razu wiedział, z kim ma do czynienia i stawali się kumplami.
Katastrofa w kamieniołomie i jej wpływ na pracę więźniów. Moje nowe obozowe zajęcia.
Odcinek skały, na którym pracowałem z innymi skalnikami, był przygotowywany do wysadzenia amonitem, ponieważ wydobycie tam dobiegało końca (należało dotrzeć do nowych głębszych warstw kamienia). Wyburzany odcinek stwarzał warunki efektywnego wydobycia. Należało czynić odpowiednie przygotowanie terenu, aby dokonać tego wyburzenia. Specjalna ekipa usuwała gruz pod skałą, by stworzyć stanowiska pracy dla wiertaczy. Czynności te nadzorowali pracownicy cywilni, korzystając z pomocy brygadzistów. Kilku wiertaczy z potężnymi wiertarkami górniczymi pracowało kilka dni. Wywiercono kilkadziesiąt głębokich otworów w skale. Następnie strzałowi, małymi ładunkami, czyścili otwory: wybuch amonitu nie uszkadzał skały, tylko wyrzucał na zewnątrz niepotrzebny pył i okruchy gruzu. Zabrano mnie i kilkunastu skalników do innej pracy. Wyszliśmy w otoczenie funkcjonariuszy więziennych i brygadzisty za bramy ośrodka. Po dość długim spacerze dotarliśmy na urobisko skalne. Zobaczyliśmy ludzi pracujących na różnych stanowiskach przy wydobyciu skały, wędrujących z wózkami, słyszeliśmy terkot wiertarek. Przyszliśmy nie po to, bo podziwiać panoramę kopalni, lecz by wycinać młode drzewa, znajdujące się w małej odległości od urwiska skalnego. Funkcjonariusze z karabinami gotowymi do strzały otoczyli teren pracy więźniów. Prace te wiązały się z wysadzeniem skały. Po wybuchu upadająca ziemia z kamieniami utrudniała czynności górnikom i stanowiła duże zagrożenie. Bez usunięcia tych drzew wydobycie kamienia byłoby jeszcze trudniejsze, a zagrożenie dla życia większe. Po skończonej pracy nie wysłano nas do skały, tylko pozwolono nam wrócić do baraków. Na drugi dzień pracowaliśmy u innych skalników jako pomocnicy. Po trzech dniach wszystko już było gotowe do wysadzenia skalnej ściany. Przed planowanym wybuchem pracownik cywilny zawiadamiał sygnałem trąbki, że mamy udać się do schronu. Był nim potężny kocioł. Czasami podczas wybuchu kamienie leciały na wielką odległość. Tym samym sygnałem dawano znać pracującym na skale o wysadzaniu dużych głazów. W takim wypadku w kamiennej bryle wiertacze robili otwory, w których potem umieszczano ładunki wybuchowe. Wielkość ładunku zależała od wielkości skały. W mniejszych odłamkach nie wiercono dziur, tylko kładziono na nich amonit. Wszystkie ładunki zaopatrzone były długim lontem. Pamiętam, że jednemu ze skalników nie chciało się iść do schronu, tylko schował się za kolebkę – solidny, żelazny wózek, który wydawał się bezpiecznym schronieniem. Miał wyjątkowego pecha, bowiem duży kamień uderzył akurat w jego kolebkę, która przewróciła się, przykrywając skalnika. Nic mu się nie stało, ale mówił, że przez tydzień dzwoniło mu w uszach.
Po kilku dniach przygotowań wysadzono skałę. Przybył do mnie posłaniec i powiadomił, że mam natychmiast wrócić na mój numer (czyli miejsce pracy), bowiem skała już jest wysadzona i można pracować. Oczom moim ukazała się potężna góra kamieni zmieszanych z ziemią. Niektóre bloki skalne były olbrzymie. Wiertacz Świtaj przygotowywał je do rozsadzenia. Na sąsiednich numerach trwała już intensywna praca. Była ona dużo lżejsza w tych warunkach, bowiem wszędzie leżało dużo kamieni różnych rozmiarów. Przy załadunku nie trzeba było używać ciężkiego młota. Należy nadmienić, że rozbijanie kamieni wymagało znajomości ich struktury, co pozwalało uderzyć młotem w odpowiednie miejsce. Dużo zależało też od ułożenia. Bez tej znajomości praca w kamieniołomie była nieefektywna, a nawet niemożliwa. Praca młotem na numerze była konieczna – niektóre mniejsze kamienie nie kwalifikowały się do rozsadzenia przy pomocy materiałów wybuchowych, ale były na tyle duże, że nie można było ich włożyć do wózka. Poza tym ładowanie dużych kawałów skały było zakazane, gdyż zbyt wielkie utrudniały pracę piecowym – trudno było je układać w komorach piecowych. Widziałem początkującego skalnika, który chciał popisać się dużą siłą fizyczną i pokazać, że potrafi rozbijać duże kamienie. Jednak się zawiódł. Zmęczył się okrutnie, a kamień się nie rozłupał. Wszędzie tylko leżały małe odłamki kamieni. Sama siła fizyczna w tej pracy nie była wystarczająca.
Popołudniem, po załadowaniu kilku wózków przypadkowo spojrzałem w górę. Zobaczyłem zamiast błękitnego nieba, skałę mocno odchyloną od pionu. Udało mi się uskoczyć kilka kroków w bok, zaraz potem usłyszałem potężny grzmot walącej się skały. Spadające kamienie z wielką siłą pędziły i niszczyły wszystko, co napotkały po drodze – wózki naładowane kamieniem i szyny znikały pod falą kamienia jak pod falą tsunami. Nawet ci skalnicy, którzy byli znacznie oddaleni od wypadku, też zostali ranni. Mój numer był mało wydajny w produkcji, ponieważ był ostatnim, a dalej rozciągały się tylko nieużytki. Dzięki temu miałem szansę ucieczki w bok. To ocaliło mi życie. Wróciłem na miejsce pracy. Nie było tam już mojego wózka. Był kompletnie zasypany. Koło mojego numeru leżał kolega z sąsiedniego miejsca pracy. Na jego nogach znajdował się potężny blok skalny. Słabym głosem powiedział: „wyciągnij mnie” i stracił przytomność. Odszedłem od miejsca wypadku, usiadłem pod mostem i otępiałym wzrokiem wpatrywałem się w wodę płynącego strumyka wypływającego ze skały. Z opowiadań naocznych świadków tragedii, która wydarzyła się w kamieniołomie dowiedziałem się, że ludzie stojący w dużej odległości krzyczeli, że odrywa się skała. Praca wiertarki głuszyła jednak wszystkie nawoływania. Natychmiast po wypadku na miejsce pracy przybyło dużo ludzi. Zaczęto liczyć, kogo brakuje. Zasypanie wiertacza było oczywiste. Do ostatniej chwili nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, jakie niosła waląca się skała. Dwóch ciężko rannych kolegów zawieziono do szpitala. Szukano mnie, a ponieważ mój numer był zasypany kamieniami, również uznano, że zginąłem. Rozpoczęła się praca poszukiwania zasypanych ciał. Po kilku godzinach wyszedłem spod mostu, więc już wiedziano, że zginął tylko wiertacz Świtaj, osierocając dwoje małych dzieci. Po dwóch dniach intensywnych poszukiwań udało się znaleźć jego ciało. Praca na tym odcinku była sparaliżowana przez kilka dni. Po spotkaniu z brygadzistą oświadczyłem, że numerki moje zostały zasypane i więcej na skałę nie pójdę. Zarówno on, jak władze ośrodka bardzo „wygrzeczniały” po tym wypadku. Zaczęto zastanawiać się, jak było możliwe niekontrolowane obsunięcie się skały, po jej wcześniejszym bardzo dużym wyburzeniu. Przypuszczano, że skała w tym miejscu nie była monolitem, a między jej częściami mogła być warstwa ziem. Gdyby przestrzegano zasad sztuki górniczej, ten wypadek nie miał by miejsca. Na skale nie powinna znajdować się warstwa ziemi. Sztygarzy z góry mogliby zapoznać się z geologicznym położeniem wydobywanego kamienia. Wówczas nie doszłoby do wypadku. Spadła produkcja na innych numerach, których nie dotknęła tragedia. Skalnicy zaczęli bacznie obserwować górotwór. Zaprzestano nawet w tym okresie wysyłać ludzi do skały za niewykonanie normy. Cały czas wśród więźniów ośrodka wspominano o różnych wypadkach, ale nigdy nie kończyło się to tak wielką tragedią. Zdarzały się urazy, kontuzje, złamania, najczęściej nóg; były to jednak tylko pojedyncze wypadki.
Na drugi dzień wieczorem brygadzista zaprowadził mnie na hołdę. Było to najwyższe wzniesienie w całej kopalni. Na wspomnianą hałdę doprowadzono tor, którym kolejką dowożono ze skały ziemię i różnego rodzaju gruz nienadający się do dalszej produkcji. Częstotliwość transportów ograniczała się najwyżej do dziesięciu na szychtę. Po przyjeździe ładunku obsługa hałdy wychodziła z drewnianego bunkra i wysypywała ładunek, który z góry leciał po stromej powierzchni. Czasami trzeba było łopatami pomóc osuwającej się hałdzie. Po przeżyciach na skale, gdzie na każdym kroku czyhało niebezpieczeństwo i każdy ze skalników był narażony w zimie na trudne warunki atmosferyczne, pobyt na tym stanowisku pracy wydawał się rajem w obozowej rzeczywistości. Z powodu znacznej odległości od części produkcyjnej pracownicy hałdy byli rzadziej odwiedzani przez funkcjonariuszy i brygadzistów. Pracujący na hałdzie byli dla mnie bardzo życzliwi, a ja, niestety, nie wyczułem podstępu. Często mówili: "Siedź przy piecyku i odpoczywaj. Nam nie jesteś potrzebny do pracy". W tej sytuacji nie musiałem wychodzić do każdego transportu, tylko siedziałem w bunkrze i wpatrywałem się w rozżarzone węgle w piecu. Po jakimś czasie głęboko zasnąłem. Nad ranem obudzono mnie, ponieważ już niedługo miał być koniec szychty. Wyjąca syrena oznaczała koniec pracy, udaliśmy się więc do obozowej bramy, gdzie funkcjonariusze z brygadzistami sprawdzali stan osobowy każdej ekipy. W czasie, gdy zbliżyliśmy się do bramy, zwrócił moją uwagę bardzo głośny śmiech. Nie znałem powodu powszechnej wesołości. Naprawdę "był ubaw po pachy". Dopiero moi koledzy powiedzieli mi, że to ja byłem przyczyną wielkiej wesołości, ponieważ całą twarz miałem posmarowaną węglem i przypomniałem Murzyna. Byłem tak przybity ostatnimi wydarzeniami, że zachowanie "dowcipnisiów" nawet mnie nie oburzyło. Wiedziałem, że praca na hałdzie była zajęciem dla wybranych. Przypuszczam, że nie był to zwykły dowcip. Chodziło o to, by pokazać wszystkim, że jestem notorycznym bumelantem, ponieważ zamiast pracować - smacznie spałem. W ten sposób hałdziarze spróbowali mnie wykluczyć ze swego grona, bojąc się mojej konkurencji. Lżejsza praca dawała większe szanse przeżycia, walczono więc o nią wszystkimi metodami, nierzadko brudnymi. Zajęcie na hałdzie było krótkim epizodem mojej egzystencji w obozie pracy. Następnego dnia pracowałem na górze, na górnym podeście. Czułem się jak minister bez teki. Wykonywałem różne czynności na życzenie brygadzistów: pomagałem w wypychaniu wózków do pieców, zbierałem kamienie, które rozsypane były na torze. Nigdy nie wiedziałem, co będę robił za chwilę. Byłem tak zwanym popychadłem na górnym podeście. Brygadzista oszczędzał mnie. Bardzo zdziwiło mnie jego zachowanie (życie tutaj uczyło nieufności i ostrożności).
Jedynym odprężeniem od codziennej rzeczywistości byli moi przyjaciele, których w ośrodku miałem kilkunastu. Zaliczali się do nich: mój kolega Zdzisław Gęca, Józef Kłąb i jego krewny oraz wielu innych, których nazwisk już nie pamiętam. Wszyscy oni byli więźniami politycznymi przywiezionymi z Rawicza bądź z Wronek. Wspólny język miałem zwłaszcza z chłopakami z Warszawy. Byli oni bardzo życzliwi. Ciężkie warunki w obozie przyczyniły się zapewne do tej życzliwości - w szczególności warszawiacy byli bardzo serdeczni i w wielu wypadkach dużo im zawdzięczam. Następnego dnia przydzielono mnie do pracy na piecach. Jeżeli dobrze pamiętam wapiennik liczył 14 lub 16 komór. Były to osobne pomieszczenia, w których układano kamień wapienny według pewnego planu. Między ułożoną warstwą kamieni znajdowały się różne otwory do wsypywania węgla, potrzebnego do wypalania wapna. W komorach pracowali układacze, którzy byli już specjalistami w swojej dziedzinie. Za ułożonymi kamieniami w następnej komorze dopalało się wapno. Nad piecami znajdowało się bardzo duże pomieszczenie, które służyło do kontroli wypalanego kamienia, jak również do zasypywania węgla do komór i pilnowania, by była stale wysoka temperatura. Najcięższą i bardzo szkodliwą dla zdrowia pracę wykonywali piecowi, którzy opróżniali komorę z jeszcze gorącym wapnem. Wysoka temperatura i kurz wapienny były szczególnie szkodliwe dla zdrowia. Pracowali bez żadnych zabezpieczeń, na przykład masek. Jedynym przywilejem dla tej grupy było otrzymywanie kwarty mleka. Wypychacze wywozili wapno z pieców, a następnie formowali w transporty i przewozili w stronę wagonów, gdzie specjalna ekipa ładowała je do podstawionych składów na bocznicy. Prócz wapna na wagony ładowane były topniki - "cukier" i "azot" (w żargonie - różnego rodzaju kamienie). Dlatego na placu przed bramą było pełno różnych składów.
Następnej nocy brygadzista zaprowadził mnie do wapiennika. Zostałem przydzielony do pracy nad komorami. Polegała ona na wsypywaniu węgla do komory, w której wypalano wapno. Sypano go specjalnym otworem, jakich w piecach było dość dużo. Wsypywany węgiel utrzymywał odpowiednią temperaturę potrzebną do wypalania wapna. Pracujący wykorzystywali też te otwory do pieczenia ziemniaków. Polegało to na nabijaniu ziemniaków na druty i wpuszczeniu do komory z wypalającym się kamieniem. Koniec drutu znajdował się na powierzchni. Był specjalnie izolowany, by koniec nie parzył rąk. Miałem z tym pieczeniem ziemniaków nieprzyjemną przygodę. Wyciągnięto przy mnie z komory wapiennej gotowy przysmak. Zapach był wspaniały, aromatyczny, wszyscy jedli z apetytem. Jeden z więźniów stwierdził, że brakuje już ziemniaków do pieczenia. Powiedział: "Ty właściwie nie jesteś tu potrzebny, sami sobie poradzimy. Idź i przynieś nową porcję, jest noc i nie będzie żadnego kłopotu z zaopatrzeniem". Ziemniaki trzymano w piwnicy pod administracją. Budynek administracji położony był blisko bramy wyjściowej do miasta. Od strony ośrodka znajdowały się w nim dwie piwnice. Jedna służyła do przechowywania ziemniaków, druga pełniła funkcję karceru. Nie przypuszczałem, że latem będę jeden dzień w nim "odpoczywał". Drugi karcer znajdował się na placu apelowym. Był pozbawiony światła i świeżego powietrza, bardzo wilgotny, z obślizgłymi ścianami. Więźniowie opuszczający to miejsce, skrajnie wycieńczeni, ledwo dawali oznaki życia. Zdarzały się też przypadki, że trafiano tam za nieukłonienie się złośliwemu funkcjonariuszowi. Zdawałem sobie doskonale sprawę z dużego ryzyka wyprawy, ale nie chciałem uchodzić za mięczaka i wbrew zdrowemu rozsądkowi udałem się w niebezpieczną drogę. Uchodziłem za ofermę obozową i dlatego chciałem udowodnić, że niczego się nie boję. Mimo wszystko, nie miałem jeszcze pojęcia, jak bardzo jest to niebezpieczne. Po drodze zobaczyłem, w dość znacznej odległości, funkcjonariusza spacerującego w pobliżu administracji. Przykucnąłem więc w cieniu zarośli, a kiedy oddalił się w stronę górnego podestu, ruszyłem dalej, w stronę administracji. Musiałem jeszcze przeczołgać się pod wagonami stojącego pociągu, załadowanego wapnem i kamieniami. Po zbliżeniu się do piwnicy zauważyłem, że okno w niej jest otwarte. Wsunąłem się więc przez nie do środka, załadowałem dość dużą torbę ziemniaków i z trudem wygramoliłem się na zewnątrz. Z powodu bardzo później pory funkcjonariusze rzadko kręcili się po okolicy, ale też niebezpiecznie byłoby wpaść na brygadzistów. Takie spotkania groziły bardzo poważnymi konsekwencjami, jak przykładowo pobyt w karcerze i na placu apelowym. Zbliżyłem się do torów i przeczołgałem się pod wagonami na drugą stronę. Z chwilą, gdy sforsowałem ostatnią przeszkodę, pociąg ruszył. Gdybym spóźnił się o kilka sekund, pociąg niewątpliwie by mnie zmiażdżył. Po tym zdarzeniu nogi się pode mną ugięły i oblał mnie zimny pot. Wróciłem roztrzęsiony do pomieszczeń, rzuciłem na posadzkę torbę z ziemniakami i nie odezwałem się do nikogo ani słowem. Była to tylko jedna noc w wapienniku, ponieważ na drugi dzień wróciłem do skały.
W kamieniołomie, brygadzista tym razem przydzielił mnie do pomocy przy obsługiwaniu centralnego toru. Wypychacze z wszystkich numerów wywozili wózki do głównego toru. Niektóre wózki pędziły z dużą szybkością w dół, gdzie były formowane w transporty, które po przeglądzie na dolnym podeście transportowano na górny podest. Tam odbywała się segregacja według przeznaczenia: do miejscowych pieców (wypalanie wapna) lub wywóz do innych zakładów przemysłowych (huty, cukrownie). Przy obsługiwaniu tego toru pracowało dwóch więźniów, a z powodu wyjścia na wolność jednego z nich zaistniała konieczność znalezienia jego zastępcy. Trudność dobrania odpowiedniej osoby polegała na tym, że człowiek na tym stanowisku musiał szybko biegać. Niektóre wózki mknęły w dół, inne zaś ledwie toczyły się po torze (pewnie wymagały przeglądu technicznego). Gdyby te pędzące uderzyły w te wolniejsze, groziłoby to wykolejeniem. Aby temu zapobiec, należało szybko skoczyć na pędzący wózek, na tył, nazywany tylną obudową, następnie tak zwanym rympałem (kawałkiem grubego kija) hamować. Czasem, gdy zderzenie wózków było nieuniknione, czekało się cierpliwie na kolizję, a kiedy wózki podskoczyły, obserwując bacznie, należało nakierować je na tory. Wystarczyło lekko pchnąć ciężki wózek w odpowiednim kierunku. Nie wymagało to wielkiej siły, ale był jeden warunek. Należało wykorzystać dokładnie ten ułamek sekundy, w którym wózki, wyrzucone w górę siłą uderzenia, znajdowały się jeszcze w powietrzu. W tajniki tej pracy wprowadził mnie doświadczony, ale bardzo młody więzień, warszawiak, który również siedział za nielegalną organizację, i jak ja przed aresztowaniem był uczniem liceum. Pracowaliśmy razem. Nie byłem mocny fizycznie, ale sprawny ruchowo i bieganie sprawiało mi przyjemność, gdyż praca przy wózkach była trochę lżejsza niż w skale.
Nadeszły cieplejsze dni. Z domu udało mi się odebrać trzy amerykańskie swetry zszyte w jedną całość. Dostałem też witaminy i żelazo. Brygadzista z podziwem patrzył na moją pracę i mówił, że znalazł dla mnie odpowiednie zajęcie. Z każdym dniem robiło się ciepłej. Nadeszły inne transporty do pracy w skale. Ludzie ci byli w większości w starszym wieku. Młodsi z inteligentnych rodzin nie bardzo kwapili się do pracy. Na pewne złagodzenie rygoru miał wpływ tragiczny wypadek - śmierć jednej osoby i ciężkie obrażenia dwóch więźniów. Aż tak fatalne wydarzenia nie zdarzały się często, ale nie było dnia, by ktoś nie odniósł urazu. Mój kolega Zdzisław Gęca uległ groźnemu wypadkowi, na nogę spadł mu kamień. Nie mógł się poruszać i leżał w "szpitalce", a to znaczyło, że jego stan rzeczywiście był poważny. Koledzy nosili go na plecach do ubikacji. Ja też czasami pomagałem mu, jeśli nie byłem w pracy. Pewnego dnia brygadzista zaprowadził mnie do administracji. Było już tam kilku więźniów czekających, by zeznawać w sprawie innego, wcześniejszego wypadku. Podczas mojego przesłuchania prokurator zapytał, kto mnie wysłał na ten odcinek pracy. Należy nadmienić, że tylko ja byłem bezpośrednim świadkiem tego wydarzenia. Przyznałem, zgodnie z prawdą, że brygadzista osobiście polecił mi pracować w tym miejscu. Po wyjściu od prokuratura zobaczyłem czekającego przy drzwiach właśnie brygadzistę. Pytał, na jaki temat zeznawałem. Opowiedziałem, że interesowali się przyczyną oberwania skały i że nie potrafiłem wyjaśnić, czemu się zawaliło. Stwierdził na to: "Co ty możesz o tym wiedzieć".
Po około dwóch miesiącach mój kolega z pracy nie zjawił się. Powodów mogło być dużo. Mógł wyjść na wolność, zostać wywieziony do innego więzienia lub ośrodka, albo ciężko zachorować i trafić do szpitala. Na jego miejsce brygadzista wyznaczył dwie osoby: starszego mężczyznę i chłopaka z Podhala. Drugi z nich - kaleka, miał niesprawną prawą ręką. Przeszedł, jak ja, złamanie kości główki ramieniowej. Widocznie operacja niezupełnie się udała. Miałem więcej szczęścia, ponieważ mogłem swobodnie posługiwać się ręką i podnosić lżejsze przedmioty. Władze obozu znały jego kalectwo i mimo to uznały, że do pracy przy wypychaniu wózków wystarczy mu jedna ręka. Wspaniale się z kolegą uzupełniałem. On miał niesprawną prawą ręką, a ja lewą. Chciałem pracować jak poprzednio z warszawiakiem, ale nie było na to żadnych szans. Starszy pan podchodził z godnością do zbliżających się wózków. Drugi mój współpracownik na skutek kalectwa nie nadawał się do tej pracy. Trzeba było mieć obie ręce sprawne. Podczas niekontrolowanego zjazdu wózków zwykle dochodziło do ich wykolejenia, co powodowało duży problem, bo wstawienie wózka na szyny (waga nieprzekraczająca tony, a "koliby" - inny rodzaj wózka - przeszło dwie tony) potrzeba było kilku osób. Drągami wstawiali wózek na tory. Najgorzej było, gdy koła wózka wpadły między podkłady. Podłoże i szyny dzieliła duża odległość, co wiązało się z koniecznością podniesienia ciężaru na większą wysokość. Praca na tym odcinku była bardzo męcząca. Brygadzista często wymyślał nam, że poruszamy się ślamazarnie. Musieliśmy biegać za rozjeżdżającymi się wózkami, by je połączyć w jeden skład. Starszy pan postanowił usprawnić naszą pracę. Postarał się o bardzo długą linę stalową i wszedł w porozumienie z haśplowym, oczywiście za zgodą brygadzisty. Przywiązaliśmy linę do ostatniego wózka. Kiedy wyciąg ruszał, automatycznie formował się skład (ostatni wagonik popychał następne). Był jednak pewien problem. Naprężająca się błyskawicznie, zbyt długa lina, uderzyła nagle w ruszające, stalowe wózki z ogromną siłą. Pracowało się łatwiej dzięki temu usprawnieniu, ale moment nieuwagi groził śmiercią. Kilkanaście miesięcy później (przebywałem już w innym miejscu odosobnienia) przypadkowo spotkałem się z byłym pracownikiem z ośrodka pracy w Strzelcach Opolskich. Powiedział mi, że na głównym torze pracującemu tam więźniowi lina ucięła nogi.
Przy wózkach pracowałem kilka tygodni, następnie wróciłem do skały jako skalnik. Normy nie wykonywałem, ograniczałem się najwyżej do załadowania dziesięciu wózków, to jest około siedmiu ton. Czasem chodziłem na karne "doróbki". Niekiedy udawało się, że zostawałem w baraku. Nawet gdy szedłem na doróbki, było mi już lżej.
Zima kończyła się już i było coraz cieplej. Zmorą więźniów w ośrodku były tak zwane łapanki. Słowo to bardzo kojarzyło mi się z okupacją hitlerowską. Jeżeli zaistniała jakaś nieprzewidziana potrzeba, funkcjonariusze zabierali nas, w naszym wolnym czasie, do dodatkowych prac. Kilka razy udało mi się uniknąć łapanki. Na wieść o niej rozbierałem się i kładłem między chorymi.
Przed Wielkanocą na zmianie od szóstej do czternastej, przed południem brygadzista oznajmił mi, żeby pójść do ośrodka, bo mam widzenie. Na spotkanie ze mną przyszedł mój ojciec z dużą paczką żywnościową. Z takimi paczkami przybywali też inni rodzice do swoich synów. Do ośrodka pracy, także do więzienia, od dłuższego czasu nie wolno było przysyłać żywności. Władze więzienno-obozowe chciały bowiem mieć monopol i więźniowie mogli nabywać wątpliwej jakości żywność, na przykład śmierdzącą kiełbasę, tylko w kantynie, za zarobione tutaj pieniądze. Jednak osoby odwiedzające przynosiły ze sobą paczki, w nadziei, że uda się coś przemycić. Nie było to łatwe, pilnowano nas. Pomieszczenie na widzenie było odgrodzone podwójną siatką, krążyli w nim funkcjonariusze, przechadzali się pomiędzy dwoma murkami o wysokości 1,5 metra. Za jednym z nich stali odwiedzający, za drugim, półtora metra dalej, więźniowie. Kiedy prośby rodziców nie przyniosły rezultatu, krzyknąłem do ojca: "Tatusiu, rzuć!". Byłem w korzystniejszej sytuacji. Znajdowałem się przy ścianie i nie miałem żadnego funkcjonariusza obok. Po rzuceniu paczki przez ojca, wszyscy postąpili tak samo. Strażnicy odpuścili i powiedzieli, żebyśmy się tym bardzo nie chwalili. Wracałem obładowany jak wielbłąd, a dla większego bezpieczeństwa, by uniknąć niepotrzebnych pytań, szedłem do skały boczną ścieżką. Bałem się kontroli i niepotrzebnych pytań. Z dala zobaczyłem żołnierza KBW i jednego z więźniów pilnujących ośrodka. Więźnia poznałem od razu, bo był to stryjeczny brat Józka Kłąba. Przezornie ominąłem to miejsce, wiedziałem, jakie grożą konsekwencje, gdyby władze dowiedziały się o ewentualnej rozmowie. Wszelkie kontakty między funkcjonariuszami i więźniami były surowo karane. Żołnierz mógł trafić do więzienia, a w najlepszym wypadku do karnej kampanii. Też mógłbym zostać ukarany, że nie zgłosiłem takiego zajścia odpowiednim władzom. Nawet funkcjonariusze przychylnie nastawieni do więźniów, jeżeli zauważyli, że blisko znajduje się inny funkcjonariusz, robili groźną minę, by nie być posądzonymi o kontakty z więźniami. [...]
[...] Poprawa warunków atmosferycznych - dużo słonecznych dni i wzrost temperatury spowodowany ciepłą wiosną - wpłynęła korzystnie na wszystkich więźniów. Dostałem kilka drobiazgów z domu - szczoteczkę i pastę do zębów oraz kapcie. W kapciach można było chodzić po ośrodku. Podeszwy miały ze skóry - co było istotne, ponieważ ułatwiało mi to poruszanie się po obiekcie. Dokonano, po kilku miesiącach, wymiany bielizny. Więźniom dopisywał dobry humor. Czuli się lepiej, nawet jak w najlepszym więzieniu.
Wśród funkcjonariuszy był głupkowaty strażnik Kurek. Czepiał się więźniów bez żadnych powodów i w ten sposób chciał uchodzić za bardzo ważnego funkcjonariusza. Więźniowie nie byli mu dłużni - kiedy tylko nadarzyła się okazja. Pewnego razu ukradli mu karabin, który następnie zanieśli do komendanta, twierdząc, że Kurek go zgubił. Każdy chciał w jakiś sposób się popisać. Ja również włączyłem się do więziennych wygłupów. Przechodząc koło naszego bohatera, nie ukłoniłem się mu, spojrzawszy na niego. Był bardzo wrażliwy na punkcie przestrzegania regulaminu, a zwłaszcza, gdy jego "godność" została naruszona. Każdy z więźniów miał obowiązek kłaniać się funkcjonariuszom, nawet jeśli widział ich wielokrotnie. Zareagował natychmiast, mówiąc do mnie: "Wróćcie się i przejdźcie koło mnie jeszcze raz". Wiedziałem doskonale, o co mu chodzi. Udałem głupiego, przechodząc obojętnie obok. Za chwilę musiałem czynność powtórzyć. I tak przechadzałem się obok pana Kurka pół godziny. Wokół nas zgromadziła się już grupa gapiów. W końcu nie wytrzymał i zapytał: " Kto mi się wreszcie ukłoni?" Odpowiedziałem: "Dlaczego pan tak nie od razu? Mnie już bolą nogi". Wydarzenie to zakończyło się głośnym śmiechem kolegów. Natomiast inny więzień przez niedopatrzenie nie ukłonił się ważnemu funkcjonariuszowi. Za to "przestępstwo" został ukarany czterdziestoma ośmioma godzinami karceru na placu apelowym, słynącego z potwornych warunków. Wyszedł ledwo żywy, podejrzewam, że do końca życia tego nie zapomniał.
Pewnego razu nie uniknąłem łapanki. Zabrano nas na górny podest. Praca nasza polegała na podrzucaniu rozrzuconych kamieni na pryzmę. Były one przeznaczone do pieców. Pryzma stanowiła rezerwę, gdyby z różnych powodów kamień nie był dostarczany. Innym powodem układania jej było to, że czasami pracę w piecach wstrzymywano lub kamień dowożony ze skały przekraczał zapotrzebowanie do wypalania. Pracowaliśmy po dwóch stronach pryzmy. Naprzeciw mnie pracował mój kolega. W pewnej chwili zawołał mnie. Przeskoczyłem pryzmę i w tym momencie więzień kryminalny, pełniący funkcję brygadzisty, uderzył mnie styliskiem od łopaty w głowę. Straciłem przytomność. Po jakimś czasie otworzyłem oczy i nie zdawałem sobie sprawy z tego zajścia. Obok mnie stali więźniowie i krzyczeli: "Trzeba wezwać prokuratura!". Stanąłem na nogach i cichym głosem powiedziałem: "Do prokuratura". Zaprowadzono mnie do administracji i umieszczono w karcerze, a po kilkunastu godzinach wypuszczono do ośrodka. Było to już moje trzecie "podpadnięcie" w obozie. Pierwszym było zgłoszenie się po ukradzione onuce. Kryminalni byli bardzo dobrze zorganizowani i pełnili ważne funkcje w ośrodku. Gorliwie służyli władzom więziennym. Drugi raz naraziłem się brygadziście, mówiąc, że jest on odpowiedzialny za wypadek na skale. Trzeci natomiast to praca przy pryzmie. Stałem się więźniem, z którym kontaktowanie się nie było mile widziane przez brygadzistów. Mimo wszystko czułem się dobrze, miałem sporą grupę przyjaciół i znajomych. Ćwiczyłem skoki wzwyż na placu apelowym. Mój rekord nie przekraczał 150 cm. Kiedyś podczas moich wyczynów sportowych była łapanka. Każdy uciekał, gdzie mógł. Wbiegłem do latryny, bo było najbliżej. Takich jak ja było kilkunastu. Tym razem funkcjonariusze nas przechytrzyli i czekali tak długo, aż przestaliśmy okupować ten przybytek. Powiedzieli: "Skoro tak tam lubicie przebywać, to opróżnicie całą latrynę". Mnie z kolegą przypadło noszenie fekaliów w kuble do sadu, który mieścił się w około ośrodka. Staraliśmy się nie spieszyć. Usiedliśmy na trawie. Jeden z więźniów powiedział, że przebywanie w tym sadzie kojarzy mu się z widzeniem z żoną i dziećmi. Pracował on podczas powstawania ośrodka. Wtedy naprawdę było dobrze. Warunki pracy były wspaniałe. Na pewno nie było wtedy w ośrodku komendanta Mizi z więzienia w Strzelcach Opolskich, słynącego z wielkiego okrucieństwa.
Letnie dni, choć stanowiły wspaniały okres dla więźniów, wiązały się z pewnymi dokuczliwościami. W barakach więziennych pojawiły się niesamowite ilości insektów - pluskwy i pchły. Te drugie szczególnie dawały się wszystkim we znaki. Skalicy radzi sobie z tym problemem w ten sposób, że po przybyciu do skały rozbierali się do naga, a bielizną uderzali w kamienie.
Pewnego razu przechodziłem koło wykolejonego wózka, obok którego stało kilku więźniów. Inni pobiegli po drąg. Wózek wykoleił się tylko na dwa koła. Szyny bezpośrednio leżały na ziemi. Podszedłem do więźniów i zażartowałem: "Ja go wstawię na tory". Nikt mi tego oczywiście nie zabronił. Zbliżyłem się i przybierając pochyloną postawę, plecami ustawiłem wózek na szynach. Ładunki często były bardzo różne. Niektórzy skalnicy, by zaoszczędzić sobie pracy, mieli specjalny sposób ładowania wózków. Starali się użyć jak najmniej kamienia, robiąc duże przestrzenie między nimi. Wózek wyglądał, jakby był prawidłowo załadowały, ale był znacznie lżejszy. Mimo wszystko był to bardzo duży ciężar. W chwili gdy przybiegł brygadzista, wózek stał już na torach. Powiedział: "To dobrze, że poradziliście sobie". Koledzy stwierdzili: "On tego dokonał". Wówczas brygadzista krzyknął do mnie: "I ty, skurwysynu, nie masz siły?". Wózek podniosłem plecami, widocznie kręgosłup mam w porządku, skoro dziś, po ponad osiemdziesięciu latach życia, nie narzekam na jego dolegliwości.
Opisując pobyt więźniów w ośrodku pracy, nie można pominąć sprawy organizowania życia kulturalnego. Najczęstszym programem oświatowym było wyświetlanie filmów. Na filmach radzieckich obecność była obowiązkowa, natomiast filmy z innych krajów przeznaczone były tylko dla przodowników, pracowników obsługi, jak również dla pracujących nie na akord (ci ostatni wykonywali lekkie prace i byli uprzywilejowani). Gdyby przypadkiem jakiś intruz - bumelant znalazł się na tym filmie, to szybko zostałby wyrzucony z hukiem, a brygadzista wykrzykiwał w takich wypadkach: "Najpierw wykonuj normę, potem będziesz mógł tu siedzieć". Uczestnictwo w projekcjach filmów rosyjskich, w planach władz ośrodka, miało charakter resocjalizacyjny. Bumelanci, jeżeli się tylko im udało, uchylali się od tego obowiązku. Były też pogadanki na temat wyższości ustroju socjalistycznego nad zgniłym kapitalistycznym. Najciekawszą formą rozrywek kulturalnych były tak zwany "kabaret", organizowany przez działaczy kulturalno-oświatowych. Organizacją przedstawienia zajmowali się więźniowie od spraw kultury. Korzystano z pomocy obozowych muzyków. Tematem takich pseudoartystycznych występów byli zawsze bumelanci. Ośmieszano ich i wyszydzano w każdy możliwy sposób. Przed imprezą brygadziści wymieniali najbardziej wartościowych więźniów. Byli to przodownicy pracy. Czasami nawet sam komendant uczestniczył w tym cyrku i podawał rękę przodownikom w dowód uznania. Największym przeżyciem estetycznym dla więźniów, w zamyśle brygadzistów, była obozowa orkiestra, która marszem witała powracającą ze skały zmianę. Tego zaszczytu dostępowali zawsze skalnicy, gdy pracownicy zmiany wydobyli ze skały i wytransportowali na górny podest 1000 wózków. Tylko skalnicy wycieńczeni i ledwo żywi z powodu katorżniczej pracy byli mało wrażliwi na dźwięki obozowej orkiestry i wlekli się ociężale. Brygadzista w otoczeniu funkcjonariuszy witał zmianę głośnym okrzykiem, wymieniając najaktywniejszych skalników, wyliczając ich zasługi i podając, ile wykonali procent normy.
Inną formą kulturalnego spędzenia czasu było czytelnictwo. Nie pamiętam, czy w obozowej świetlicy znajdowała się jakaś prasa. Była natomiast biblioteka, bardzo dobrze zaopatrzona w dzieła naukowe marksizmu i leninizmu. Pewnego razu udałem się do niej, aby wypożyczyć coś do czytania. Poprosiłem o powieści Karola Maya lub podobne. Ku memu zaskoczeniu otrzymałem jedno z dzieł Marksa. Przetrzymałem kilka dni książkę i ponownie udałem się do biblioteki. Tym razem otrzymałem dzieła Engelsa. Parę dni później znów tam zawitałem i dostałem jedno z dzieł socjalizmu utopijnego. Trochę go czytałem. Była to zresztą jedyna książka, którą częściowo przeczytałem. Moja cierpliwość się skończyła i nie poszedłem już więcej do wypożyczalni. Przypuszczam, że innych książek w niej nie było. Władzom nie chodziło o rozwój czytelnictwa. Tylko trzymano się przepisów. W zakładach karnych obowiązkowo miały istnieć biblioteki.
Latem 1951 roku rząd PRL ogłosił Narodową Pożyczkę Rozwoju Sił Polski. Władze ośrodka bardzo gorliwie zajęły się agitacją, mającą na celu zachęcić więźniów do wpłacania pieniędzy (z kont depozytu) na rzecz tej pożyczki. Akcja była niby dobrowolna, nacisk władz obozowych był jednak bardzo silny. Na przykład ci, którzy wpłacili na Fundusz Pożyczki Narodowej mogli przebywać na filmach z innych krajów. Pamiętam, że z tej okazji byłem na czeskim filmie "Pocałunek na stadionie". Funkcjonariusze przekonywali, że wpłacając pieniądze na rozwój kraju udowodnimy, iż zrozumieliśmy, jaką krzywdę wyrządziliśmy Polsce Ludowej. Miało to świadczyć o poprawnym przebiegu naszej resocjalizacji. Funkcjonariusze mówili: "Musicie się rehabilitować". Słowo to kojarzyło się ze współpracą z władzami. W żargonie więziennym nazywano takich ludzi po prostu kapusiami. Władzom chodziło nie tylko o pozyskanie informatorów (TW). TW był pozbawiony godności osobistej i gardzili nimi nawet ci, którzy go werbowali w myśl rosyjskiego czy też raczej radzieckiego przysłowia: "My donosy lubimy, ale nie lubimy donosicieli". Właściwie wszyscy więźniowie wpłacali na Fundusz Pożyczki Narodowej. Wpłaciłem 100 zł, niektórzy wpłacali dość duże sumy. Rekordzistą był więzień, który wpłacił aż 500 zł. Łudził się, że pomoże mu to we wcześniejszym opuszczeniu zakładu karnego. Naiwnie liczył też nie tylko na odzyskanie pieniędzy, ale nawet na premię. […]"
W tym miejscu zakończę. Zainteresowanych dalszymi więziennymi i po więziennymi losami Krzysztofa Czerwińskiego zapraszam do lektury jego książki.
Widok z lotu ptaka na obóz pracy w Strzelcach Opolskich – rekonstrukcja Krzysztofa Czerwińskiego na podstawie dawnego zdjęcia i zapamiętanych przez niego detali. Na pierwszym planie widoczne wapienniki, z charakterystycznymi kominami. Wyżej po lewej stronie widoczny fragment kamieniołomu, po prawej u góry, znajduje się hałda.
(źródło: Czerwiński K., Kamienie wracają nocą. Wspomnienia więźnia politycznego z okresu stalinowskiego, Kraków 2014.)
Po wyjściu z więzienia Krzysztof Czerwiński wrócił do Połańca. Później wraz z rodzicami przeniósł się do Stopnicy, gdzie pracował przy budowie rodzinnego domu. Uczył się w Kielcach w Liceum Korespondencyjnym, gdzie zdał maturę w 1956 roku. Następnie studiował pedagogikę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po studiach został nauczycielem w Przysnyczu. Natomiast w Zagórzu koło Warszawy, w sanatorium neuropsychiatrii, nauczał indywidualnie.
W 1976 roku zamieszkał w Wieliczce z żoną Danutą zd. Szeligiewicz i z dziećmi. Od 1978 roku pracował w internacie w Wieliczce, a od 1979 r., w tamtejszym Zespole Szkół Zawodowych. Na emeryturę przeszedł na początku lat 90.
W 1989 roku był na założycielskim zebraniu Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego w Krakowie, uczęszczał na zebrania w początkowym okresie. Posiadał legitymację i odznakę Związku.
W 1992 roku, po ogłoszeniu przez Sąd Wojewódzki w Kielcach nieważności wyroku z 21 czerwca 1950 r., został oczyszczony z komunistycznych zarzutów i uznany za kombatanta oraz pokrzywdzonego.
Dnia 1 marca 2017 roku, podczas Narodowego Dnia Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda odznaczył Krzysztofa Czerwińskiego Krzyżem Niepodległości II stopnia.
(źródło: www.klubygp.pl)
Krzysztof Czerwiński zmarł 15 marca 2021 roku.
Bibliografia:
1. Białek S., Carcer inferior. Zakłady karne Strzelec Opolskich w systemie represji stalinowskich (1945-1954), Wrocław 2016.
2. Czerwiński K., Kamienie wracają nocą. Wspomnienia więźnia politycznego z okresu stalinowskiego, Kraków 2014.
3. Kucharz A., Więzienia w Strzelcach Opolskich [w:] Kalendarz Strzelecki 2001, Strzelce Opolskie 2001.
4. Kucharz A., I skończyłem w więzieniu. Wspomnienia naczelnika słynnego kryminału, Strzelce Opolskie 2016.
Strony internetowe:
1. https://glos24.pl/pamietajmy-o-zolnierzach-niezlomnych-7-krzysztof-czerwinski (dostęp: 25.11.2024)
(dostęp: 25.11.2024)
3. https://www.klubygp.pl/wieliczka-zawiadomienie-o-smierci-krzysztofa-czerwinskiego/ (dostęp: 25.11.2024)
4. https://katalog.bip.ipn.gov.pl/informacje/19022 (dostęp: 25.11.2024)
Komentarze
Prześlij komentarz